Protesty, zamieszki, aresztowania, rzucanie obelgami, hakerskie ataki na rządowe strony www, demonizowanie rządu, fale sprzeciwu przyszłych uciśnionych na facebook'u i innych serwisach społecznościowych, renesans Hołdysa. Takie właśnie efekty pociągnęła za sobą deklaracja, a później podpisanie umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrabianymi, czyli (nie)popularnego ACTA przez polski rząd.
Zacznę od tego, że podobnie jak większość jestem, byłem i będę przeciwko ratyfikowaniu, podpisywaniu i wyrażaniu zgody na coś, co nie jest w pełni jawne. To, że Japonia i Stany Zjednoczone podsuwają nam do podpisania dokument, do którego treści nie każdy ma dostęp, jest dla mnie sytuacją kuriozalną i nie ulega wątpliwości, że Polska na takie warunki przystać nie powinna. A jednak, Pani Rodowicz, ambasador RP w Japonii złożyła swój podpis (jako pełnomocnik rządu) pod tym dokumentem, dając zielone światło do przepchnięcia tego projektu na posiedzeniu sejmu.
Na szczęście okazało się, że ACTA to nie taka mała sprawa. Bardziej słoń i to poroniony, którego nie podobna przepchnąć pod stołem. Słoń rozpieprzył stół i zafajdał całą salę obrad. No i rozpoczęło się piekło. Prezydentowi uświadomiono, że nie będzie miał skąd ściągać filmów dla dorosłych, premierowi pokazano jak niedoskonały jest jego umysł, Zdrojewski dowiedział się, że gada bez sensu, a Boni - minister cyfryzacji, zdał sobie sprawę, że z tymi cyframi to on wcale tak za pan brat nie jest. Na pomoc teamowi ACTA przybiegł, świńskim truchtem, Zbigniew Hołdys. Gwiazdor, polski Eric Clapton, którego albumy masowo pobierane są z nielegalnych źródeł w internecie.
Osobiście nie znam ani jednej piosenki Erica Hołdysa, ani nie znam nikogo kto taką empetrójkę miał na dysku, ale sam Klapton twierdzi, że tworzona przez niego sztuka (przez wielkie SZ) jest rozkradana. Ja, od siebie, mogę obiecać, że w życiu nie ściągnę z internetu niczego, co sygnowane jest jego nazwiskiem. Lepiej go nie gniewać. Kowbojski kapelusz ma, może mieć i rewolwer.
Zaskoczyła mnie natomiast skala sprzeciwu. Chcąc, nie chcąc przyjrzałem się sprawie nieco bliżej i z zażenowaniem stwierdziłem, że większość protestujących nie ma pojęcia przeciwko czemu protestuje. Dla przeważającej części nadziei narodu, okropieństwo ACTA polega na tym, że nielegalnym będzie skopiowanie obrazka, a z youtube'a zniknie parę filmików.
Naprawdę, osoba patrząca z boku mogłaby pomyśleć, że musimy być fantastycznym krajem, skoro tak błahe sprawy powodują takie reakcje wśród ludzi.
Na próżno szukać, w tłumach protestujących kogoś kto wspomniałby o niebezpieczeństwie zniknięcia tańszych substytutów drogich leków, dzięki którym połowa staruszków może dalej pobierać swoje emerytury i pędzić, nie wiadomo gdzie i po co, autobusem o 7 rano, a naprawiając swojego rzęcha, wartego 3 tysiące złotych, wydamy drugie tyle na ORYGINALNE części.
Zdziwienie moje jest o tyle większe, że ta sama, świadoma i dojrzała społecznie młodzież siedzi cicho, kiedy mowa o podwyższaniu wieku emerytalnego, wprowadzeniu opłat za studia, rosnących cenach paliw (mają znów znacząco wzrosnąć z początkiem lata, a państwowy Orlen nie zamierza podejmować żadnych działań w związku z tym), polityce mieszkaniowej. No najgorzej, że tego filmiku na youtube nie będzie.
Minister kultury i dziedzictwa narodowego, Pan Zdrojewski, ładnie wytłumaczył dlaczego trzeba podpisać ACTA.
Po pierwsze, "nie będzie konieczne dokonywanie zmian w prawie polskim" - no jak tak to dawaj. Trzeba brać, skoro dają.
Po drugie, "związanie się przepisami ACTA jest istotne z punktu widzenia utrzymania dobrych relacji z inicjatorami umowy, czyli USA i Japonią." - no tak, gotowi nam w vendetcie zabrać McDonald'sa i podsyłać lipne glony do sushi (a będzie to legalne jeśli ACTA nie zostanie ratyfikowane),
I po trzecie, to co tak naprawdę mogłoby cokolwiek zmienić, jeśli chodzi o piractwo medialne, będzie "fakultatywne" - "przepis ACTA dotyczący ujawniania właścicielowi praw informacji koniecznych do zidentyfikowania konkretnego użytkownika (art. 27 ust. 4), który może budzić zastrzeżenia pod kątem jego zgodności z prawem unijnym, został ujęty jako fakultatywny".
Za to minister Boni, zaproszony to popularnego talk show, powadzonego przez, byłego już, redaktora naczelnego tygodnika "Wprost" Tomasza Lisa tak się zagubił, że już w końcu sam nie wie, czy jest za, czy przeciw. Ręce same składają się do oklasków!Z całej sytuacji z twarzą próbuje wyjść Donald Tusk, debatując przez 7 godzin z blogerami. Cóż, mnie nie zaproszono... Ciekaw jestem, co na to wszystko naczelna blogerka III RP Kasia Tusk?